Dwa miesiące temu coś się zmieniło. Na początku było to subtelne. Trudniej było złapać oddech. Kac, który utrzymywał się do południa. Tępy ból, którego nie mógł rozprostować. Wciąż wmawiał sobie, że to nic takiego. Ciężka noc. Zła mieszanka. Nic, z czego wcześniej by się nie podniósł.
Ten poranek zaczął się jak każdy inny. Vincent obudził się o dziesiątej, z zaciągniętymi zasłonami i suchymi ustami. Bas z wczorajszego klubu wciąż dudnił mu w uszach. Otworzył piwo, syk puszki był znajomy, niemal pocieszający. Pochylił się na swoim małym balkonie, mrużąc oczy przed słońcem.